ostatni którzy wyszli z raju
Download PDF. Marek S. Huberath. Gniazdo Światów. Cokolwiek ledwie rozróŜnieniem, Czarne i białe, zero i jeden, Tu nic ponad pieśń. 1. Ustały twarde uderzenia amortyzatorów o pas startowy. Samolot zahamował; hałas silników.
Plik cover.jpg na koncie użytkownika piotr2287 • folder Ostatni, ktorzy wyszli z raju (3587) • Data dodania: 30 lis 2012 Wykorzystujemy pliki cookies i podobne technologie w celu usprawnienia korzystania z serwisu Chomikuj.pl oraz wyświetlenia reklam dopasowanych do Twoich potrzeb.
Z wykazu wiadomo, że w szeregach legionów walczyło ponad 400 14-letnich chłopców. Do służby wstępowały osoby, które miały ok. 60 lat, także kobiety. Byli też duchowni oraz obcokrajowcy - m.in. Węgrzy i Turcy. Autor wykazu prof. Janusz Cisek zdradził, że prace nad nim rozpoczęły się 10 lat temu, kiedy to opracowywano listę
Były rockman, który z powodu alkoholizmu stracił kontakt z rodziną i ma problemy z pamięcią, wyrusza w szaleńczą podróż w poszukiwaniu zaginionego syna. The Crown. Ten inspirowany faktami serial fabularny opowiada o królowej Elżbiecie II oraz wydarzeniach z życia politycznego i prywatnego, które wpłynęły na jej panowanie. 1670.
Jednak od 55. minuty gospodarze grali już do końca meczu niemal bez przerwy w osłabieniu (po kolejnych żółtych kartkach) i wydawałoby się, że do wymarzona sytuacja do powrotu Harlequins na czoło. Nic z tego – w chwili, gdy grali z przewagą dwóch zawodników zdobyli przyłożenie, ale to zmniejszyło stratę tylko o pięć punktów.
nonton film fifty shades of grey 2015 subtitle indonesia filmapik. Gianni Agnelli, swego czasu najbogatszy i najpotężniejszy człowiek we Włoszech, był uzależniony od adrenaliny. Nieustannie kusił los, mawiając: – Są różne sposoby, by umrzeć. Śmierć w wypadku nie wydaje mi się wcale najgorsza. Uwielbiał wyskakiwać ze swojego prywatnego śmigłowca wprost do morza, szokując tłumy gapiów. Po stokach narciarskich śmigał w takim tempie, jak gdyby był olimpijskim mistrzem w slalomie gigancie. Kiedy siadał za kierownicą samochodu, nie interesowały go przepisy. Ignorował zakazy wjazdu, sygnalizację świetlną, no i rzecz jasna miał również w nosie ograniczenia prędkości. Każda przejażdżka w jego wykonaniu przypominała uliczny wyścig Formuły 1. Agnelli prawdopodobnie uwiódł pierwszą damę Stanów Zjednoczonych. Pociągał za sznurki na krajowej scenie politycznej. Często był po prostu nazywany niekoronowanym królem Italii. Niewykluczone jednak, że najwięcej satysfakcji zapewniały mu nie sukcesy biznesowe i polityczne, ani nawet nie kolejne romanse, lecz triumfy ukochanego Juventusu, którym przez dekady dowodził. – Juventus jest towarzyszem mojego życia, zwłaszcza moich emocji – twierdził L’Avvocato. „Adwokat”, jak go nazywano. – Wystarczy, że zobaczę zawodników w czarno-białych trykotach. Czasami wzruszam się nawet wówczas, gdy prasowy nagłówek zaczyna się od wielkiej litery „J”. Od razu myślę o Juventusie. (…) Juve jest dla mnie powodem do radości i dumy, a także do rozczarowania i frustracji. Tak silne emocje może zapewnić tylko prawdziwa, nieskończona historia te wszystkie miłosne uniesienia przeżywał jednak na ogół w głębi swojej duszy. Na zewnątrz starał się nie okazywać emocji. Jak przyznał Dino Zoff, który przez długie lata był piłkarzem i trenerem „Starej Damy”, nigdy nie zdarzyło mu się zobaczyć właściciela w stanie wzburzenia. – „Adwokat” nigdy nie podnosił głosu, nawet gdy sprawy nie toczyły się po jego myśli. W zasadzie nie przypominam sobie, by kiedykolwiek przemówił innym tonem niż swój standardowy – spokojny, zimny, lekko ironiczny. Zawsze taki sam. Nawet gdy wygłaszał jakieś mocne przemówienie, albo sprzedawał dziennikarzom jedno ze swoich słynnych powiedzonek, jego głos ani drgnął. Gianni Agnelli– To rzadkość wśród właścicieli – dodał Włoch. – Wkładają oni zwykle swoje pieniądze w klub, często zresztą przepalając w ten sposób fortunę, którą ich przodkowie gromadzili przez pokolenia. Ta świadomość utrudnia trzymanie emocji na wodzy. Bez znaczenia, kim jesteś w biznesie i jak wiele osiągnąłeś. Futbol nawet z najbardziej przebiegłego przedsiębiorcy potrafi wydobyć zwierzęce instynkty. Agnelli się temu może dlatego, że znał swoją wartość. I nigdy nie czuł potrzeby, by przypominać wszystkim wkoło, w czyim ręku leży władza. Trochę jak w tej słynnej scenie z „Gry o tron”: – Król, który musi przypominać, że jest królem, tak naprawdę wcale nim nie jest anegdota o wizycie Agnellego w kasynie w Monte Carlo. Pewną kobietę przyłapano na tym, że podkrada Włochowi żetony. Kiedy próbowała je spieniężyć, interweniowała ochrona. Gianni – z typowym dla siebie, stoickim spokojem – poprosił kierownika kasyna, by pozwolił złodziejce zachować pieniądze. Jego przyjaciele nie potrafili tego zrozumieć. Agnelli objaśnił im to za pomocą wojennej opowieści: – Podczas II Wojny Światowej pewien niemiecki oficer siedział w barze w Trypolisie. Towarzyszyła mu lokalna piękność. W pewnym momencie parę zaczepił włoski oficer, który zaczął flirtować z kobietą. Niemiec zachowywał się jednak uprzejmie wobec zalotnika. Ostatecznie byli sojusznikami. W końcu Włoch pozwolił sobie na objęcie kobiety. Wtedy Niemiec, nie wypowiedziawszy słowa, dyskretnie wyciągnął pistolet i postrzelił Włocha w stopę. W barze panował tak hałas, że nikt nie usłyszał wystrzału, nawet ta kobieta. Po minucie lub dwóch kulejący Włoch z uśmiechem pożegnał się i odszedł, zostawiając Niemca i jego partnerkę w spokoju. To właśnie nazywam Agnelli, czyli futbolowy romantyk„Gianni Agnelli żył sensacjami, emocjami i romansami. Romansował ze wszystkim, co piękne i co sprawiało mu radość. Był niesamowicie zamożny, a przy tym cenił w życiu proste rzeczy. No i Zinedine’a Zidane’a”Carlo AncelottiTrudno powiedzieć, czy „Adwokat” rzeczywiście pasjonował się futbolem jako takim. Futbolem w sensie czysto sportowej rywalizacji – taktyki, procesu treningowego i tak dalej. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że aż tak bardzo go to nie interesowało, choć niekiedy to zainteresowanie pozorował, chcąc poznać opinię kolejnych trenerów Juve na jakiś temat. Nie ma jednak najmniejszych wątpliwości, iż do szaleństwa fascynował się on największymi postaciami piłkarskiego świata. Czasami nie musiał nawet obejrzeć danego zawodnika w akcji, by się w nim rozkochać. By go zapragnąć. Tak było choćby w przypadku Michela Platiniego, który trafił do Juventusu w 1982 roku, spędził w nim pięć sezonów i pomógł „Starej Damie” w wywalczeniu właściwie wszystkich najcenniejszych trofeów na krajowej i europejskiej arenie. Agnelli postanowił ściągnąć Francuza do Turynu po tym, jak zaprzyjaźniony dziennikarz z Francji opowiedział mu o niesamowitych możliwościach piłkarza AS Saint-Etienne. Ta iskierka wystarczyła, by rozpalić entuzjazm w sercu „Adwokata”.JUVENTUS WYGRA DZIŚ Z DYNAMEM KIJÓW? KURS: 1,26 W TOTOLOTKU!Działacze Juve wzięli zatem Platiniego pod lupę i wkrótce dopięli transfer, zresztą w wielkim sekrecie. Zadbano, by do mediów nie wyciekły przedwcześnie żadne wiadomości. Nawet sam Platini nie był wtajemniczony w część szczegółów. Gdy francuski gwiazdor leciał już potajemnie prywatnym samolotem do Turynu, by omówić warunki indywidualnego kontraktu, odezwał się do niego Giampiero Boniperti, prezydent Juve.– Podejdź tu, mam „Adwokata” na linii – rzekł Włoch. – Słucham? – spytał niepewnie Platini, mocno zdumiony całą sytuacją. Ma telefonicznie rozmawiać z jakimś prawnikiem? Czy to nie może zaczekać, aż wylądują bezpiecznie w Turynie? W co ci Włosi tutaj pogrywają? – Cóż to za adwokat? – zaczął drążyć temat. – „Adwokat”. L’Avvocato. Gianni Agnelli – Boniperti spojrzał na Platiniego, nie wiedząc do końca, czy to jakiś dziwaczny żart, czy szczere zdumienie. – Chce cię osobiście powitać w Juventusie. Platini nie miał bladego pojęcia, kim jest ten cały „Adwokat”, bąknął zatem pod nosem jakieś krótkie „ach, no tak” i nieśmiało chwycił za słuchawkę. Odezwał się do niego spokojny głos: – Michel, mój drogi, witaj w Turynie! – powiedział Agnelli. Entuzjastycznie, choć bez przesadnej poufałości. – Posłuchaj mnie. Skoro jesteś już z nami, musimy teraz wygrać wszystko. Michel Platini i Gianni AgnelliChciałoby się rzec – cały Agnelli. Nie tracił czasu na owijanie w bawełnę, zawsze działał szybko i konkretnie. Nie można powiedzieć, by w biznesie kierowały nim proste impulsy, lecz na pozostałych polach swojej życiowej działalności często pozwalał sobie na szczyptę szaleństwa. Albo i na dwie szczypty. Sięgnięcie po Platiniego było właśnie swego rodzaju wariactwem, nie sposób temu zaprzeczyć. Oczywiście z perspektywy czasu trudno oceniać ten ruch inaczej niż jako trafiony w dziesiątkę, lecz w 1982 roku sytuacja była zgoła prezydent Giampiero Boniperti i szkoleniowiec Juve, Giovanni Trapattoni, dowiedzieli się, że Agnelli chce sprowadzić do stolicy Piemontu francuskiego pomocnika, spojrzeli po sobie z głębokim niedowierzaniem. Juve dopiero co dopięło bowiem inny niezwykle głośny transfer – kupiło Zbigniewa Bońka z Widzewa Łódź. Reguły panujące we włoskiej Serie A na początku lat osiemdziesiątych dopuszczały obecność tylko dwóch obcokrajowców w kadrze zespołu. Tymczasem w ekipie „Starej Damy” od dwóch lat grał również Liam Brady. Irlandzki pomocnik, wcześniej gwiazda londyńskiego Arsenalu. Brady w 1981 roku poprowadził Juve do triumfu w Serie A i był na najlepszej drodze, by powtórzyć ten wyczyn również w kolejnych rozgrywkach. Trapattoni mówił po latach: – Mieliśmy w składzie siedmiu, ośmiu reprezentantów Włoch, lecz to właśnie Brady wnosił do drużyny najwięcej cennego doświadczenia. Swoją nienaganną grą w środku pola nadał jej prawdziwą osobowość. Nasuwa się zatem naturalnie pytanie – po jakie licho wypychać z klubu tak cennego gracza?Z całą pewnością przeszło ono przez myśl również Bonipertiemu i Trapattoniemu. Obaj wiedzieli jednak doskonale, że nie ma sensu na głos wypowiadać swoich wątpliwości, skoro Agnelli wyraźnie podjął już decyzję zarówno odnośnie przyszłości Brady’ego, jak i Platiniego.„Historia transferu Platiniego do Juve nadaje się na scenariusz filmu szpiegowskiego”Antonio Felici („France Football”) Boniperti poinformował Brady’ego o planach klubu na trzy dni przed ostatnią kolejką sezonu 1981/82. Na wieść o tym, że jego przygoda z Juventusem nieoczekiwanie dobiega końca, irlandzki zawodnik po prostu się rozpłakał. Był całkowicie zdruzgotany. Zdołał jednak pozbierać się choć na tyle, by w finałowym meczu ligowym trafić do siatki z rzutu karnego. Był to gol na wagę dwudziestego scudetto dla rzecz jasna ucieszył się z kolejnego sukcesu, lecz myślami uciekał już do nadchodzących triumfów. Osiągniętych z Platinim, a nie Bradym. – Kiedy negocjowałem warunki kontraktu w Turynie, w moim mieszkaniu siedzieli działacze Girondins Bordeaux. Oni również chcieli mnie namówić na transfer. Żona przekazała im, że wyjechałem po zakupy, choć byłem wówczas we Włoszech. Musiała utrzymać wszystko w tajemnicy. Czekali na mnie przez trzy godziny, aż w końcu skapitulowali i wyszli. Piętnaście minut później stacja radiowa Europe 1 podała po raz pierwszy informację o tym, że przechodzę do Juve – wspominał Platini.***Gdy Agnelli chciał w zespole jakiegoś zawodnika, naprawdę trudno było go powstrzymać przed zrealizowaniem zachcianki. Mobilizował działaczy – najpierw Bonipertiego, a potem głównie Luciano Moggiego, dyrektora generalnego „Starej Damy” – do najbardziej brawurowych, wręcz bezczelnych posunięć. Zwykle zresztą nie musiał wydawać swoim ludziom bezpośrednich poleceń, tak dobrze potrafili oni odczytywać jego intencje. Wystarczyło, że „Adwokat”, z pozoru mimochodem, wypowiedział się ciepło o piłkarzu spoza Juventusu, by jego podwładnym zapaliła się w głowie lampka ostrzegawcza. Natychmiast zaczynali sondować możliwości przeprowadzenia musieli działać niekonwencjonalnie. Jak choćby w 1996 roku, gdy Juve usiłowało ściągnąć Paolo Montero z Atalanty Bergamo. Defensor był już niemalże dogadany z Interem Mediolan. Sprawa wyglądała na przegraną, lecz nastąpił nieoczekiwany zwrot o tym Claudio Pasqualin, agent Urugwajczyka: – Paolo był już jedną nogą w Interze. Pamiętam to jak dziś. 1996 rok, jesteśmy w siedzibie Nerazzurrich. Papiery na stole. Nagle do Paolo dzwoni telefon. On wychodzi, odbiera i toczy z kimś rozmowę. Do dziś nie wiem na pewno, z kim wtedy rozmawiał. Ale ta osoba tak go oczarowała, że postanowił zerwać negocjacje z Interem. Nie wyobrażacie sobie nawet, jaki wstyd wtedy odczuwałem jako agent. Wszystko dopięte prawie na ostatni guzik, transfer dogadywany od tygodni. Ale czułem się zobowiązany działać zgodnie z zaleceniami mojego klienta. Odwołałem transfer. Czasem w futbolu jeden telefon może zadecydować o się okazało, do Montero dzwonił niezrównany w takich sytuacjach Moggi. Na czyje zlecenie działał? Odpowiedź jest prosta.– Zakochałem się w Juventusie od pierwszego dnia. Jak tylko naprawdę zrozumiałem, jak bardzo ten klub jest znienawidzony przez całą resztę Italii. Przekształciłem ich nienawiść w swoją miłość do Juve. Koszulka stała się jak zbroja – powiedział Montero. Znany z krewkiego charakteru piłkarz został zresztą skarcony przez „Adwokata”, gdy uderzył jednego ze swoich przeciwników. – Pamiętam, że L’Avvocato zapytał mnie z goryczą, jak mogłem coś takiego zrobić. Byłem zszokowany i przerażony. Dopytałem, o co dokładnie chodzi, a on odpowiedział: „Paolo… Porządny pięściarz uderzyłby rywala w taki sposób, by ten upadł. Dlaczego trafiłeś go tak kiepsko?”. Gianni Agnelli u boku Marcello LippiegoAgnelli uwielbiał piłkarzy kreatywnych, eleganckich. To w nich się zakochiwał i o nich poetycko opowiadał. Ale wiedział, że każdy Platini potrzebuje swojego Gentile, a każdy Zidane swojego Montero. Tak samo jak w biznesie – gdy on stał na czele Fiata i roztaczał urok osobisty na ludzi ze świata polityki oraz biznesu, cała rzesza prawników i dyrektorów odwalała za niego czarną, mniej efektowną robotę.***Wspomnianą szybkość działania turyńskich działaczy potwierdza historia z lat osiemdziesiątych. Ian Rush, który przeprowadził się do Turynu w 1986 roku po latach fantastycznej gry w Liverpoolu, nie do końca potrafił się odnaleźć na włoskiej ziemi. Pewnego dnia zaczepił go Agnelli.– Dwa dni wcześniej miałem długie spotkanie z Bonipertim i Agnellim – wspomina Rush. – Szczerze im powiedziałem, jak bardzo jestem rozczarowany swoją grą po przenosinach do Juventusu. Wyznałem, że wielu piłkarzy nie przyjęło mnie ciepło, choć robiłem dużo, by się z nimi zakumplować. Oznajmiłem, że moim zdaniem drużynie brakuje jakości, zwłaszcza w środku pola. A na koniec stwierdziłem, że oczywiście mogę wypełnić kontrakt z klubem, ale nie obrażę się, jeśli podczas najbliższego okienka transferowego zostanę sprzedany. No więc po dwóch dniach Agnelli osobiście się do mnie zwrócił: „Wciąż w ciebie wierzę, Ian. Chcemy, byś został. Powiedz mi, z jakimi brytyjskimi zawodnikami chciałbyś zagrać w Juventusie, by się lepiej tutaj poczuć?”. Po namyśle wymieniłem Marka Hughesa, Johna Barnesa i Petera Beardsleya. Następnego dnia Juventus złożył oferty za Beardsleya i Hughesa. Ostatecznie obie zostały odrzucone, ale i tak widać wyraźnie, że Agnelli nie rzucał słów na wiatr. Jeśli cenił jakiegoś piłkarza, był w każdej chwili gotowy, by przychylić mu nieba.„Co dwa tygodnie całym zespołem spotykaliśmy się na zebraniach w posiadłości Agnellego. Gospodarz urządzał nam przemowę motywacyjną. To było dla mnie coś zupełnie nowego. W Liverpoolu właściwie nie miałem kontaktu z prezydentem klubu czy też dyrekcją. W Juventusie było inaczej. Koledzy z zespołu rzadko się do mnie odzywali, za to Agnelli miał dla mnie mnóstwo czasu. Za każdym razem prosił, bym został u niego dłużej po zakończonym zebraniu. Udzielał mi różnych rad i zapewniał, że rozumie moje trudności z zadomowieniem się w Turynie. Wyczuwałem, że koledzy z drużyny zazdroszczą mi tej relacji”Ian RushZ drugiej strony, tak szybko jak sympatia do jakiegoś piłkarza budziła się w sercu „Adwokata”, tak szybko mogła również zgasnąć. Przekonał się o tym sam Rush, a także Michael Laudrup. Kiedy podczas mistrzostw Europy w 1988 roku Agnelli zakochał się w grze Ołeksandra Zawarowa, jednego z liderów reprezentacji Związku Radzieckiego, dotychczasowi ulubieńcy nagle przestali się dla niego liczyć. Walijczyk i Duńczyk znaleźli się na wylocie z Juve – jeden z nich miał bowiem zrobić miejsce w kadrze dla Zawarowa. Ostatecznie padło na Rusha, który ochoczo wrócił do Liverpoolu, aczkolwiek Juve porozumiało się też z PSV Eindhoven w sprawie transferu Laudrupa. Transakcję storpedował sam Duńczyk, dla którego przenosiny do ligi holenderskiej oznaczałyby olbrzymi zjazd tak ze sportowego, jak i finansowego punktu widzenia. – Można mnie było wcześniej poinformować o takich zamiarach – żalił się Laudrup na łamach prasy, gdy okazało się, iż klub próbuje się go na wszelkie sposoby później w identycznej sytuacji znalazł się… Zawarow. Agnelli uznał ukraińskiego pomocnika za niewypał transferowy i zaczął się rozglądać za nowym liderem ofensywy Juventusu. Tym razem jego serce zabiło mocniej do Enzo Francescolego. Później ujął go swoją grą Roberto Baggio, następnie Alessandro Del Piero i Zinedine Zidane. „Adwokat” zdecydowanie był człowiekiem tym, jak chwiejny w swoich uczuciach potrafi być właściciel Juve, przekonał się również Carlo Ancelotti, szkoleniowiec klubu w latach 1999 – 2001. – Pewnego dnia, pod koniec mojej bytności w Turynie, Agnelli zaprosił mnie na spotkanie. Poświęcił mi całą godzinę, w czasie której powiedział, że mnie lubi i we mnie wierzy. „Nie zdobyliśmy mistrzostwa, mamy jednak za sobą dobry sezon. Jesteś dobrym człowiekiem, Carlo. Pamiętaj o tym, ponieważ w życiu nie ma nic ważniejszego”. Następnego dnia wyleciałem z roboty.***Oczywiście nie wszystkie zachcianki Agnellego były możliwe do zrealizowania. Wspomniany Francescoli nigdy do Juventusu nie trafił. Podobnie jak Diego Armando Maradona, na którego „Adwokat” ostrzył sobie zęby latami. – Pan Agnelli zalecał się do mnie jak do kobiety. Cały czas wydzwaniał i obiecywał szalone rzeczy. Był gotów zapłacić sto miliardów lirów. Powiedziałem mu, że nie mógłbym zrobić czegoś takiego kibicom Napoli. Byłem jednym z nich. Nigdy nie mógłby nosić koszulki innego włoskiego klubu – wspominał przed laty przybliżył się do Juventusu dwukrotnie. Po raz pierwszy – w 1978 roku, gdy był jeszcze zawodnikiem Argentinos Juniors. Boniperti wybrał się nawet do Ameryki Południowej, by namówić cudownego 18-latka na przenosiny do Turynu. Te plany pokrzyżował jednak prezes argentyńskiej federacji piłkarskiej, który szczerze Włocha nienawidził. Maradona wylądował więc w Boca Juniors, a potem trafił do FC Barcelony. Po latach działacze Juve zaczęli się starać o Argentyńczyka ponownie. Choć akurat prezydent Boniperti nie był już wówczas wielkim entuzjastą pomysłu, by oferować Napoli fortunę za jednego zawodnika. Często musiał tonować zapędy Agnellego, który – gdy już zauroczył się jakimś zawodnikiem – tracił dla niego rozsądek. „Adwokat” parł więc do transferu Maradony niczym lodołamacz. Podobno doszło nawet do jakichś spotkań przedstawicieli Juve z Maradoną i jego agentem, lecz nigdy nic konkretnego się z nich nie Maradona i Michel Platini – „Adwokat” chciał mieć ich obuCo wcale nie oznacza, że Agnelli, któremu zdarzało się nawet przyjeżdżać na mecze Napoli, by pooglądać w akcji Maradonę, kiedykolwiek zapomniał o swym ulubieńcu. Mimo że ten nigdy nie wpadł przecież w jego sidła. Znajomi „Adwokata” przypuszczali, że widział on w Diego kolejne wcielenie Omara Siviorego – wielkiej gwiazdy „Starej Damy” na przełomie lat pięćdziesiątych i historię opowiedział Ciro Ferrara, który przez lata grał u boku Maradony w Napoli, a w 1994 roku przeniósł się do Juve. – Pierwszy raz spotkałem osobiście Gianniego Agnellego w nieformalnych okolicznościach. W sierpniu 1994 roku mieliśmy zagrać mecz towarzyski w Lizbonie. Czekaliśmy na lotnisku na samolot, gdy podszedł do mnie jeden z dyrektorów. „Ciro, pozwól na moment. „Adwokat” chce z tobą pomówić” – stwierdził krótko. Wybuchnąłem śmiechem. No bo jak miałem to rozumieć, spotkanie z właścicielem klubu na lotnisku, w oczekiwaniu na samolot? Gdzie miałby niby czekać na mnie Agnelli? Poszedłem jednak za tym dyrektorem. Wsiedliśmy do samochodu z przyciemnianymi szybami i pojechaliśmy do strefy zarezerwowanej dla prywatnych samolotów. Narastały we mnie emocje i ciekawość. Gdy nasza krótka podróż się zakończyła, opuściłem auto. Hangarem już zmierzał w moim kierunku sam Gianni Agnelli.„Adwokat” uścisnął dłoń Ferrary, który poczuł się tym niezwykle doceniony. Jak widać – właściciel Juve i jeden z najpotężniejszych ludzi we Włoszech do tego stopnia go cenił, że nie mógł dłużej czekać na ich pierwsze spotkanie.– Dzień dobry, panie Agnelli – grzecznie przywitał się Ciro. – Witaj! – rozpromieniony „Adwokat” wziął Ferrarę pod ramię i skierował go do swojego osobistego samolotu. Piłkarz aż pokraśniał z zachwytu. Takie wyróżnienie na początku jego przygody z Juve! Chciał nawet coś powiedzieć, lecz zauważalnie podekscytowany Agnelli nie dał mu dojść do słowa. – Witam cię w Juventusie. Wiesz co… Teraz opowiedz mi o Agnelli, czyli głowa rodu„Nie tęsknię za przeszłością i nie boję się przyszłości. Trzeba iść z duchem czasu”Gianni AgnelliJuventus trafił w ręce rodziny Agnellich w 1923 roku za sprawą Edoardo Agnellego, który zarządzał już wówczas Fiatem. Przedsiębiorstwo to przejmował pomału z rąk swojego ojca, Giovanniego, czyli założyciela całego motoryzacyjnego w 1899 roku zapłacił około czterystu dolarów (800 tysięcy lirów) za udziały w nowo powstałej firmie Fabbrica Italiana di Automobili Torino. Okazał się niezwykle zdolnym i kreatywnym przemysłowcem. Szybko rozkręcił biznes i wyrósł na lidera całej spółki. Jeszcze w 1900 roku Fiat wyprodukował w sumie 24 samochody. W 1903 z taśmy produkcyjnej zeszło 135 aut. Natomiast w 1906 roku Fiat osiągnął już wydajność na poziomie przeszło tysiąca oddanych do użytku pojazdów. Firma zaczęła generować naprawdę spore zyski. Nie było najmniejszych wątpliwości, iż pomysł z założeniem zakładu samochodowego okazał się była to idea niezwykle JUVENTUSU Z DYNAMEM KIJÓW? KURS: 5,20 W TOTALBET!Trzeba bowiem pamiętać, że ówczesne Królestwo Włoch było stosunkowo młodym, właściwie dopiero co zjednoczonym państwem. Na początku swego istnienia zmagało się, co naturalne, z olbrzymimi problemami wewnętrznymi. Miało też pokaźne długi. Pod wieloma względami, zwłaszcza na polu gospodarczym, kraj uchodził za zwyczajnie zacofany względem Cesarstwa Niemieckiego czy też Republiki Francuskiej i Imperium Brytyjskiego. – Nie ma drugiego państwa na świecie, w którym nierówności społeczne dotykają warstwę najbiedniejszych w tak wstrząsający sposób jak we Włoszech – mówił Giovanni Giolitti, wielokrotny premier Włoch na przełomie XIX i XX wieku. Stąd nie może dziwić, że początki Fiata nie są jeszcze jedną opowieścią pod tytułem „od zera do milionera”. W Italii raczej nie było miejsca na takie historie. Fiat powstał z inicjatywy ludzi zamożnych, o wysokim statusie społecznym. Do spółki wszedł między innymi hrabia Roberto Biscaretti di Ruffia. Sam Giovanni Agnelli na rzecz nowego biznesu porzucił obiecującą karierę w wojsku, gdzie był porucznikiem 4 HP – pierwszy model auta wyprodukowany w fabryce FiataDlaczego akurat Agnelli został dowódcą całego przedsięwzięcia? Z pewnością nie był ani najbardziej majętnym, ani najwyżej sytuowanym spośród pierwszych udziałowców Fiata. Początkowo przydzielono mu zresztą tylko marginalną rolę sekretarza zarządu. Kluczowy głos należał do innych. Agnelli był jednak aktywny, dynamiczny i pomysłowy. Wychodził przed szereg z rozmaitymi propozycjami, które przypadały do gustu partnerom i – co najważniejsze – okazywały się skuteczne. To on wezwał do swojego gabinetu inżyniera Aristide Facciolego, wówczas jednego z najwybitniejszych włoskich konstruktorów samochodowych, po czym… wylał go z pracy. Faccioli nie chciał się bowiem dostosować do motoryzacyjnych trendów, które obowiązywały we Francji, Niemczech i w Stanach Zjednoczonych. Nie życzył sobie, by w jakikolwiek sposób go następca nie popełnił tego na wszelki wypadek wręczył mu zresztą rycinę przedstawiającą najnowszy model Mercedesa. – Nie chcemy oczywiście, żebyś kopiował ich rozwiązania. Wiemy, że jesteś znakomitym inżynierem i na pewno masz mnóstwo doskonałych pomysłów – zapewnił swojego nowego podwładnego, poklepując go po plecach. – Pomyślałem sobie tylko, że może cię to jakoś zainspirować.***W 1910 roku Fiat był już niekwestionowanym numerem jeden w Italii, jeżeli chodzi o produkcję samochodów. Rozpoczął również zagraniczną ekspansję, otwierając pierwszą filię w Nowym Jorku. Za oceanem włoskie auta uchodziły za synonim prestiżu, ponieważ były wielokrotnie droższe od pojazdów produkowanych w zakładach Forda. Wkrótce Fiat zaczął także wypuszczać na rynek samochody ciężarowe, silniki lotnicze i traktory. Po I Wojnie Światowej firma plasowała się już na trzecim miejscu na liście najpotężniejszych włoskich przedsiębiorstw. Skupiała blisko 90% rynku samochodowego na Półwyspie Apenińskim. – Paradoksalnie, później rozmiar Fiata stał się jego piętą achillesową – zauważa Jennifer Clark w swojej książce poświęconej dziejom marki. – Włochy nie mogły się pochwalić wieloma znaczącymi zakładami finansowymi, więc Fiat zdobył jednocześnie dominującą pozycję w sektorze samochodowym, lotniczym, okrętowym i Agnellich miała już wówczas około 70% udziałów w firmie.„Samochód to nie poemat. To produkt, który ma się sprzedać”Giovanni Agnelli– To wszystko nadało przedsiębiorstwu ogromnego znaczenia dla całej gospodarki – dodaje Clark. – Giovanni Agnelli i jego wspólnicy mogli wręcz wpływać na rząd, by ten uchwalał prawo zgodnie z bieżącymi potrzebami firmy. Na dłuższą metę tak wygodna pozycja osłabiła jednak konkurencyjność Fiata na arenie międzynarodowej. Rozleniwiła go. I uczyniła łatwym celem ruchu robotniczego oraz zmarł w 1945 roku, tuż po II Wojnie Światowej. Choć zawodowo mógł się czuć człowiekiem jak najbardziej spełnionym, w życiu osobistym spotkała go okrutna tragedia. Jeszcze w 1935 roku, w wieku zaledwie 43 lat, w katastrofie lotniczej zginął jego syn, wspomniany Edoardo. Giovanni upatrywał w nim kontynuatora swojego dzieła i wszystko wskazywało na to, że tak właśnie się stanie. Edoardo w chwili śmierci był już wiceprezydentem Fiata i de facto zarządzał tym przedsiębiorstwem, a dodatkowo piastował również prominentne funkcje w innych sektorach biznesowo-medialno-politycznego imperium Agnellich, które stale się rozrastało. No i dowodził Juventusem, prowadząc go do sześciu tytułów mistrzowskich w latach 1926 – 1935, w tym pięciu z rzędu. Był to być może najważniejszy okres w całej historii „Starej Damy”, ponieważ pozwolił klubowi zbudować reputację jednej z najpotężniejszych organizacji sportowych w całej za sprawą swoich sukcesów zyskało ogólnokrajową popularność. Potem to się oczywiście zmieniło i dzisiaj turyński klub może nawet uchodzić za dość powszechnie znienawidzony, o czym wcześniej mówił cytowany Montero, niemniej – wciąż nie ma we Włoszech drugiego zespołu, który generowałby podobne emocje i zainteresowanie w skali całego kraju.***Śmierć spadkobiercy sprawiła, że to wnuk i imiennik Giovanniego, urodzony w 1921 roku Gianni, znalazł się na pierwszej pozycji w linii sukcesji. Zresztą Gianni zawsze czuł się bardziej wnukiem swojego dziadka niż synem swojego ojca. Jego relacje z Edoardo były dość poprawne, nie ma się tutaj co doszukiwać jakiejś wzajemnej niechęci, lecz nieszczególnie zażyłe. Co innego z Giovannim. Dziadek znajdował znacznie więcej czasu dla nastolatka i starał się go kształtować na swoje podobieństwo. Być może dlatego Gianni podczas II Wojny Światowej nie skorzystał z możliwości uniknięcia poboru do wojska i z własnej woli ruszył na front. Walczył zarówno w Afryce, jak i na terenie Rosji. Trzykrotnie go raniono – dwa razy w boju z wrogiem, a raz podczas zwyczajnej bójki, gdy oberwał butelką w studia prawnicze. Nigdy nie pracował w zawodzie, lecz to właśnie stąd wziął się jego słynny i Giovanni AgnelliCo jednak dość zaskakujące – Agnelli dopiero w latach sześćdziesiątych XX wieku przejął stery w przedsiębiorstwie swego dziadka. Wcześniej pozwalał, by Fiatem w jego imieniu zarządzał Vittorio Valletta. Niektórzy twierdzą, że była to głęboko przemyślana i nader roztropna decyzja „Adwokata”, który nie czuł się gotowy, by dowodzić tak olbrzymią firmą, więc wolał dać sobie czas na zdobycie niezbędnego doświadczenia. Inni uważają natomiast, że Gianni zwyczajnie nie był zainteresowany zarabianiem pieniędzy, wolał je beztrosko trwonić. O ekscesach z jego udziałem szybko zrobiło się głośno w całej Italii, a właściwie to na całym świecie. Dokazywał bowiem również we Francji i w Stanach dzisiejszego nazewnictwa można powiedzieć, że Gianni Agnelli, zamiast przedsiębiorcą z prawdziwego zdarzenia, na blisko dwadzieścia lat stał się po prostu celebrytą. Bohaterem skandali i skandalików, które zdawały się nigdy nie Agnelli, czyli bawidamek„Kobiety chciały być z nim. Mężczyźni chcieli być nim”Diane von FurstenbergLatem 1962 roku Jacqueline „Jackie” Kennedy, małżonka prezydenta Stanów Zjednoczonych, Johna F. Kennedy’ego, wybrała się na krótkie wakacje do Włoch. Być może dlatego, że chciała najzwyczajniej w świecie odpocząć, a przecież trudno o lepsze miejsce do relaksu niż słoneczna Italia. A być może nie mogła patrzeć na męża, mniej lub bardziej skrycie rozpaczającego po samobójczej śmierci swojej rzekomej kochanki, Marilyn Monroe? Śmierć uwielbianej aktorki wzbudziła gigantyczne emocje właściwie na całym globie, więc media naturalnie zaczęły się doszukiwać związków między samobójstwem Monroe a niespodziewanym wyjazdem pierwszej zaczęły się nawarstwiać, gdy wszędobylscy dziennikarze odkryli, w jaki sposób Jackie Kennedy spędza swój tajemniczy urlop. Notorycznie fotografowano ją w towarzystwie Gianniego Agnellego, najsłynniejszego europejskiego podrywacza. Jackie i Gianni na kolacji. Jackie i Gianni na spacerze. Wreszcie – Jackie i Gianni na jachcie, tylko we dwoje. „Pierwsza dama w sidłach pirata” – napisała jedna z do dziś nie ma pewności, czy para tylko ze sobą flirtowała, czy może jednak – jak to się mówi – doszło do czegoś więcej. Agnelli dobrze znał samego Johna Kennedy’ego, zresztą przyjaźnił się z wieloma słynnymi przedstawicielami amerykańskiego establishmentu. Między innymi z Davidem Rockefellerem i Henrym Kissingerem. Ten drugi powiedział o „Adwokacie”: – Gianni był człowiekiem o legendarnym uroku osobistym. Kiedy z tobą rozmawiał, potrafił wywołać wrażenie, że na całym świecie liczy się dla niego tylko ta rozmowa. I to nie była poza. Miał w sobie wielką empatię. (…) Zawsze było z nim mnóstwo zabawy. Rozpierała go energia, więc nawet najpoważniejsze spotkania biznesowe z jego udziałem potrafiły się zamienić w przygodę. Kiedyś zaaranżował dla nas wizytę w podziemiach Bazyliki św. Piotra, gdzie próbował nam wskazać, jak małe niuanse wprowadzone przez Michała Anioła dodały rozmachu całemu projektowi. Potem polecieliśmy do Turynu na mecz. A stamtąd do jego willi, gdzie wreszcie porozmawialiśmy na umówiony Agnelli na swoim jachcieCzy znajomość z Kennedym mogła zatem powstrzymać Agnellego przed uwiedzeniem jego żony? Tego się nie dowiemy, lecz skoro prezydent USA przesłał do swojej żony depeszę: „Less Agnelli, more First Lady” („Mniej Agnellego, więcej pierwszej damy”) to najwyraźniej również zaniepokoił się medialnymi doniesieniami na temat włoskich przygód Jackie. Tym bardziej że musiał mieć świadomość, iż Gianni nie stronił od używek znacznie mocniejszych niż alkohol i papierosy. Kiedyś – prawdopodobnie pod wpływem kokainy – rozbił się swoim Ferrari, tak dotkliwie kalecząc jedną ze stóp, że do końca życia nie mógł już prowadzić auta. Podczas wypadku towarzyszyła mu naturalnie młodziutka kobieta. Para uciekła z hotelu, gdzie została przyłapana in flagranti… przez jeszcze inną miłośnicę grona kochanek „Adwokata” zaliczały się z całą pewnością:Danielle Darrieux, francuska aktorka, której zadedykowana została książka „Oskar i Pani Róża”Pamela Harriman, późniejsza ambasador Stanów Zjednoczonych we FrancjiAnita Ekberg, szwedzka aktorka, znana przede wszystkim z roli w filmie „Słodkie życie”Rita Hayworth, amerykańska aktorka, wielka gwiazda HollywoodJackie Rogers, słynna projektantka modyLinda Christian, meksykańska aktorka, jedna z „dziewczyn Bonda”Jak nietrudno się domyślić – tę listę można ciągnąć bardzo długo. Żeby nie powiedzieć: w nieskończoność. – Są mężczyźni, którzy uwielbiają rozmowy o kobietach. Ja natomiast uwielbiam rozmawiać z kobietami – rzucił kiedyś, a przynajmniej przypisuje mu się ten bon Chamberlain, legendarny amerykański koszykarz, przechwalał się niegdyś, że udało mu się zaciągnąć do łóżka dwadzieścia tysięcy kobiet. Agnelli raczej nie mógłby z nim konkurować, ale na reputację największego włoskiego playboya swoich czasów z pewnością rzetelnie zapracował. Zupełnie mu nie zawadzało, że od 1953 roku był żonaty. – Znam wiernych mężów, którzy unieszczęśliwiają swoje żony. I znam mężów niewiernych, którzy czynią swoje żony szczęśliwymi. Ja należę do tej drugiej grupy – zwykł chyba miał rację, gdyż Marella Agnelli nawet po śmierci męża wspominała go wyłącznie ciepło. – Pewnego dnia, niedługo po naszym ślubie, postanowiłam pojechać do Paryża na kilkudniowe zakupy. Najszybszą metodą podróży był wówczas pociąg. Kiedy dotarłam na dworzec, gdzie umówiłam się z przyjaciółkami, czekała na mnie niespodzianka. Wagon, który zarezerwowałam, wyglądał znajomo. W łazience były ręczniki z moimi inicjałami. Nie brakowało też moich ulubionych mydeł i kremów. Standardowe, pociągowe prześcieradła zostały zastąpione przez nasze, domowe. Na nich również widniały moje inicjały. Był tam nawet wazon ze świeżymi kwiatami! Właśnie wtedy odkryłam, w jaki sposób członkowie rodziny Agnellich podróżują po Europie. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo zmieniło się moje życie.***Jako się rzekło, Agnelli spoważniał dopiero w latach sześćdziesiątych. Powściągnął zamiłowanie do romansów i imprez. Skoncentrował się na rozwoju Fiata. Z firmą musiał zresztą przebrnąć przez rozmaite społeczno-polityczne kryzysy. W pewnym momencie włoscy parlamentarzyści i najbogatsi przedsiębiorcy żyli w olbrzymim strachu o swojego życie. Na Półwyspie Apenińskim rozpanoszyły się bowiem tak zwane Czerwone Brygady – lewicowa organizacja terrorystyczna, która zaczęła swoją działalność od przeprowadzania drobnych zamachów bombowych w fabrykach, a potem wzięła na celownik najbardziej prominentnych polityków i biznesmenów w kraju. W 1973 roku doszło do porwania Brunona Labate, aktywisty nacjonalistycznych związków zawodowych. Labate został poddany procesowi i uznany za zdrajcę sprawy Agnelli podczas przemówieniaW ramach kary rozebrano go do rosołu, ogolono na łyso i przykuto do bramy fabryki wszystko brzmi jednak jak dziecinne igraszki w porównaniu do losu, który cztery lata później spotkał Aldo Moro, premiera Włoch. Został on porwany, a potem brutalnie zamordowany. Ten ponury dla Italii czas został zapamiętany przez historyków jako „lata ołowiu”. W sumie działania terrorystów pochłonęły kilkaset ofiar śmiertelnych. – Obok ciała Aldo Moro spoczywają też zwłoki naszej Republiki – skomentował ponuro „Adwokat”. Sam nie obawiał się jednak o życie. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Pomimo usilnych próśb, odmawiał korzystania z ochrony. – Ochroniarze za dużo widzą, a przede wszystkim za dużo mówią – dowodził ze schwytanych terrorystów przyznał potem w trakcie przesłuchania, że próbował zamordować Agnellego, lecz ten tak szybko poruszał się samochodem, że nie sposób było porządnie wycelować w jego głowę.***Kiedy już „Adwokat” wpadł w wir pracy, okazał się równie wielkim pracoholikiem jak wcześniej o brzasku i tego samego oczekiwał od wszystkich swoich współpracowników, do których zwykł wydzwaniać nawet przed piątą rano. Między innymi Giovanni Trapattoni miał spore problemy, by przywyknąć do nowego trybu życia. – Pamiętam mój pierwszy dzień w Juventusie. Nastawiłem budzik na siódmą, żeby około ósmej być już w ośrodku treningowym. O szóstej obudził mnie jednak telefon. Dzwonił „Adwokat”. Zadał kilka kurtuazyjnych pytań i sprawiał wrażenie lekko niezadowolonego, że nie jestem równie rześki jak on. Następnego dnia historia się powtórzyła. Zrozumiałem, że to taki rytuał, do którego muszę się dostosować. Z bólem serca zacząłem więc nastawiać budzik na 5:30.„Lubiłem rozmawiać z Agnellim o futbolu. Wbrew pozorom, sporo o nim wiedział. Starał się być zaangażowany w codzienne życie drużyny. Podobało mi się też, że wszystkich traktuje z jednakowym szacunkiem. Dino Zoff i sprzątaczka mogli liczyć na taką samą uprzejmość z jego strony. (…) Nie jest też tak, że nie liczył się z pieniędzmi. Sytuacja ekonomiczna kraju była taka, jaka była. Agnelli brał to pod uwagę. Czasami prosił mnie, bym wskazał tańszego zawodnika, bo musiał znaleźć fundusze na podwyżki dla pracowników Fiata. A kiedy już zdecydował się na jeden duży transfer, pozostałe wzmocnienia musiały być skromniejsze”Giovanni TrapattoniInna sprawa, że nawet w młodości Gianni lubił budzić swoich znajomych porannymi telefonami z niefrasobliwym pytaniem o samopoczucie. Zazwyczaj słyszał w odpowiedzi, by nigdy więcej nie wydzwaniał o tak wczesnej porze. Problem w tym, że telefon był na ogół jedynie zapowiedzią nadchodzącej wizyty. Kilkanaście minut po krótkiej rozmowie „Adwokat” już lądował śmigłowcem w ogrodzie swojej „ofiary” i wyciągał ją z prostu upewniał się, czy delikwent jest w domu.***Z całą pewnością L’Avvocato najbardziej nie znosił w życiu nudy. Musiał stale działać. Jeżeli nie na polu towarzyskim, to zawodowym i futbolowym. Być w ciągłym ruchu, wyznaczać sobie nowe cele. Nużyły go oficjalne bankiety i wystawne przyjęcia w towarzystwie polityków, gdzie nie można sobie było pozwolić na nutę spontaniczności. Choć i tak szukał sposobów, by sprowokować lekkie napięcie nawet w tak sztywnych okolicznościach. Kiedyś gościł w swojej rezydencji prezydenta kraju i polecił swojemu kucharzowi, by ten przyrządził z tej okazji… bycze jądra.– Przepraszam, że się ośmielam, ale nie możemy podać prezydentowi jąder! – obruszył się kucharz. – Możemy – oznajmił spokojnie Agnelli. – To idealne danie dla Gianniego do tego rodzaju wybryków doskonale podsumował cytowany już Kissinger. – W jego towarzystwie niebezpiecznie było choćby pomyśleć o czymś głupim bądź ryzykownym, bo on od razu chciał to wcielać w Agnelli, czyli symbol„Chciałbym zginąć na koniu. Jak prawdziwy, stary żołnierz”Gianni Agnelli– Wygra Juventus czy drużyna lepsza? Mam to szczęście, że zazwyczaj nie muszę się martwić tym dylematem – zażartował niegdyś Agnelli. Oczywiście trochę przesadzając, co było zresztą bardzo w jego stylu. Lubił w ten sposób igrać z mediami. Wrzucać do przestrzeni publicznej różne hasła, które potem całymi latami żyły własnym życiem. Zasłynął między innymi z nadawania piłkarzom wymyślnych pseudonimów. To właśnie on powiedział o Zbigniewie Bońku, że jest „Piękny w nocy”. Z jednej strony podkreślając, iż obecny prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej fenomenalnie spisuje się w kluczowych meczach europejskich pucharów, a z drugiej – wbijając gwiazdorowi szpileczkę. „Adwokat” niewątpliwie chciał również zasugerować, że Boniek mógłby dawać z siebie nieco więcej także w starciach z ligowymi słuchali tego, co Agnelli ma do powiedzenia. Czasami aż przesadnie się tym przejmując, co potwierdza historia Carlo Ancelottiego, opowiedziana w książce „Nienasycony zwycięzca”:– Carlo, budź się. Dzwoni do ciebie L’Avvocato – Ancelotti zerwał się na równe nogi i starał za wszelką cenę odzyskać kontakt z rzeczywistością. Wtedy w słuchawce rozległ się charakterystyczny głos Gianniego Agnellego, który nie radził sobie z wymową głosek „r” i „l”. – Dzień dobły, Całło. Właśnie widziałem głacza z Wybłeła Kości Słoniowej. Facet jest zjawiskowy, nazywa się Kabungaguti. Pewnie już widziałeś, jak gła? Światowej sławy Kabungaguti. „O kim on, do cholery, mówi?” – gorączkowo zastanawiał się Carletto. – L’Avvocato, przyznaję, że nie wiem nic na jego temat, ale mogę się dowiedzieć. Natychmiast zamawiam nagrania jego meczów. – Jest wiełkim mistrzem. Całło, zaskakujesz mnie. Jak to możliwe, że nic nie wiesz o Kabungagutim?Umberto i Gianni Agnelli w towarzystwie Carlo AncelottiegoSzkoleniowiec Juve poczuł się jak kompletny kretyn. Ubrał się i zszedł do lobby, gdzie zastał Luciano Moggiego. Pospieszył w jego stronę.– Luciano, właśnie dzwonił do mnie L’Avvocato. – Naprawdę? I czego chciał? – Pytał mnie o jakiegoś kolesia nazwiskiem Kabungaguti. Słyszałeś o nim? – Czy słyszałem? A czy jest ktoś, kto nie słyszał o Kabungagutim? – Najwyraźniej słyszeli wszyscy oprócz mnie. – Cóż, musisz się przyłożyć do analizy rynku. Kabungaguti jest już niemal tym momencie Ancelotti usłyszał za plecami znajomy głos. Głos Gianniego Agnellego: – Całło, jak to? Jak mogłeś nie słyszeć o wiełkim Kabungagutim? W głowie Ancelottiego kłębiły się już najczarniejsze scenariusze. Gdy odwrócił się z zamiarem przeprosin za swoją ignorancję, spostrzegł, że stoi przed nim nie „Adwokat”, ale Augusto Bellani. Właściciel biura podróży, który organizował wszystkie wyjazdy dla rodziny Agnellich. Najwybitniejszy naśladowca głosu był tylko dowcip, ale kiedy Agnelli rzeczywiście przyłapał kogoś ze swoich podwładnych na niewiedzy, bywał brutalny.***Oczywiście Juve – podobnie zresztą jak Fiat – za długich rządów Agnellego przeżywało wielkie wzloty, ale i spore upadki. Najpiękniejsze chwile dla „Starej Damy” to oczywiście pierwsza połowa lat osiemdziesiątych, gdy Platini, Boniek, Rossi i reszta ferajny wynieśli klub na europejski szczyt. Udało się tej sztuki dokonać również kilkanaście lat później, już za kadencji Marcello Lippiego. Niedługo przed śmiercią samego „Adwokata”, który odszedł w 2003 roku, w wieku 81 lat. Odszedł aż nazbyt zwyczajnie, bo z powodu raka prostaty. Choć wielokrotnie zwierzał się najbliższym, że swoją śmierć wyobraża sobie w jakichś spektakularnych okolicznościach. Lepiej korespondujących z trybem jego KIJÓW POKONA JUVENTUS? KURS: 9,31 W EWINNER!Czy umarł w stu procentach spełniony? Niekoniecznie. Okazało się bowiem, iż sprawdził się w wielu rolach, lecz nie w roli ojca. Jego córka mówiła po latach wprost, że Gianni był w jej życiu po prostu nieobecny. Że wychowywała ją służba i pozostali domownicy, a nie rodzice. Jeden z wieloletnich pracowników Fiata stwierdził zaś, że wspaniale było być podopiecznym Gianniego w firmie, lecz na pewno nie chciałby być jego listopadzie 2000 roku samobójstwo popełnił Edoardo Agnelli, pierworodny syn Gianniego. Miał przejąć z rąk „Adwokata” zarówno pieczę nad Fiatem, jak i nad Juventusem. Pasja do futbolu zdawała się zresztą najmocniej ich łączyć. Ale Edoardo postanowił kroczyć własnymi ścieżkami. Przeszedł na islam, co nie spodobało się Gianniemu, który zaczął postrzegać swojego syna jako dziwaka. W końcu odsunął go od rodzinnych interesów. Może nie wyrzekł się go całkowicie, lecz wyraźnie dał mu do zrozumienia, iż jest nim rozczarowany. Giulio Marconi, przyjaciel rodziny Agnellich, wspominał: – Po śmierci Edoardo powiedziałem wprost Gianniemu: „L’Avvocato, musisz wziąć na siebie część winy za tę tragedię. Moim zdaniem Edoardo był świetnym, bystrym dzieciakiem. Nie wierzyłeś w niego i to mogło go popchnąć do tego, co zrobił”.„Kiedy Gianni dowiedział się o śmierci syna, był wstrząśnięty. – Potrzeba wielkiej odwagi, by zeskoczyć z mostu – powiedział mi”Tiberto Rodrigo Brandolini d’AddaTo w pewnym sensie wymowne słowa. Nawet w tak tragicznej chwili Agnelli szukał w synu odwagi, z której sam tak słynął i którą tak bardzo chciał widzieć również w nim. – Śmierć Edoardo kompletnie go złamała. Nie mogłem go poznać. To było nieprawdopodobne, że człowiek, który sprawiał dotychczas wrażenie nieśmiertelnego, nagle pękł i zamknął się w sobie – opowiadał Lupo miał nieślubnego syna. Gianni nie uznał go za członka rodziny Agnellich.***Dla Juventusu, podobnie jak dla całej Italii, Gianni Agnelli jest postacią pomnikową. Symbolem. Nawet w wymiarze ubioru – do dziś magazyny modowe typują go jako jednego z największych elegantów w najnowszych dziejach Europy. Choć „Adwokat” zawsze nosił się dość luźno, wręcz nonszalancko. Stanowił uosobienie stylu, który Włosi zwykli określać sprezzatura. – Wiele osób sądzi, że Agnelli długo myślał nad swoimi stylizacjami. Przeciwnie. On praktycznie w ogóle się nie zastanawiał nad ubiorem, nie miał na to czasu. Na tym w mojej ocenie polega prawdziwa elegancja, jest niewymuszona i przychodzi naturalnie – oceniał Stuart Thornton, majordomus Agnellich.„Agnelli to Fiat. Fiat to Turyn. Turyn to Włochy”popularne słowa o AgnellimPrzede wszystkim jednak – „Adwokat” był uwodzicielem. Uwodził kobiety, polityków, a także piłkarzy i trenerów. Choć nie na każdego jego urok działał z jednakową siłą, większość mu ulegała. Można właściwie powiedzieć, że rozkochał w sobie całą Italię. Kojarzył się bowiem ze wszystkim, co typowo włoskie. Z Fiatem. Z Ferrari. No i rzecz jasna z Juventusem. – Interesowałem się futbolem od urodzenia. Moja rodzina jest z Juventusem od zawsze. I to się nie zmieni – powiedział Agnelli. – Juve to nie jest biznes. To pasja. Jestem wielkim szczęściarzem, że mogłem mieć w życiu właśnie taką pasję. Bo dzielą ją ze mną miliony Włochów. MICHAŁ KOŁKOWSKIfot. / GettyImages / Wikipedia źródła: Carlo Ancelotti, Alessandro Alciato: „Nienasycony zwycięzca”; Adam Digby: „Juventus. Historia w biało-czarnych barwach”; Stefania Tamburello: „Mi piace il vento perche non si puo comperare: Gianni Agnelli in parole sue”; Giovanni Trapattoni, Bruno Longhi: „Non dire gatto. La mia vita sempre in campo, tra calci e fischi”; Ian Rush: „The Autobiography”; John Foot: „Calcio. Historia włoskiego futbolu”; Jennifer Clark: „Mondo Agnelli. Fiat, Chrysler and the power of dynasty”; Dino Zoff: „Dura solo un attimo, la gloria. La mia vita”; Claudio Gentile, Alberto Cerruti: „E sono stato gentile”; Stefano Piri: „Roberto Baggio: Avevo solo un pensiero”; Ciro Ferrara: „Ho visto Diego: E dico 'o vero”; Alvise Cagnazzo, Stefano Discreti: „Montero, l’ultimo guerriero”.
Smutna rocznica Wisły Kraków. "Holenderskie ryzyko" pogrążyło klub na wiele lat. Do dziś się z tego nie wygrzebali Data utworzenia: 23 lutego 2022, 10:20. Równo dekadę temu krakowski klub ostatni raz zagrał w europejskich pucharach. Rywalem Białej Gwiazdy był wówczas belgijski Standard Liege, który dzięki zasadzie goli na wyjeździe wyeliminował Wisłę z Ligi Europy. Ryzyko finansowe podjęte w tamtym okresie spowodowało, że od tamtej pory nie zobaczyliśmy już zespołu z ul. Reymonta na europejskiej arenie. Zdjęcie z ostatniego dotychczas meczu Wisły w pucharach. Cezary Wilk walczy o piłkę. Foto: Michał Stańczyk / Cyfrasport Holenderskie ryzyko Pod koniec pierwszej dekady XXI. w. ówczesny właściciel Wisły Bogusław Cupiał był zadowolony z tego, jak radził sobie jego klub na krajowym podwórku. W niespełna 10 lat Biała Gwiazda zdobyła większość mistrzowskich tytułów i zdominowała resztę stawki w lidze. Niespełnionymi ambicjami biznesmena z Myślenic był jednak awans do Ligi Mistrzów, który raz za razem wymykał się krakowskiemu zespołowi. Czasem na przeszkodzie stały potęgi (Real Madryt, FC Barcelona), a czasem teoretycznie słabsze drużyny, które i tak dawały sobie radę z Wisłą ( Levadia Tallin). Dlatego w 2010 r. Cupiał chciał spróbować czegoś świeżego. W roli szefa działu sportowego ściągnął do klubu Stana Valckxa, byłego reprezentanta Holandii i uczestnika finałów mistrzostw świata w 1994 r., wieloletniego dyrektora technicznego w PSV Eidhoven. Valckx jako trenera zatrudnił Roberta Maaskanta i zdecydował się na przeprowadzenie w krótki czasie wielu transferów z zagranicy. Wśród nowych ludzi w zespole znaleźli się były reprezentant Holandii Kew Jaliens, napastnik Cwetan Genkow czy późniejsza gwiazda ekstraklasy Maor Melikson. Maaskant złożył z nich wszystkich drużynę, która w 2011 r. sięgnęła po mistrzostwo Polski i wywalczyła sobie szansę na walkę o awans do Ligi Mistrzów. Pierwszą przeszkodę, czyli łotewskie Skonto Ryga, Wisła przeszła bez większych problemów. Bramy do Ligi Mistrzów zamknięte Drugim rywalem był bułgarski Liteks Łowecz. Zespół z 50-tysięcznego miasta dla wielu kibiców w Polsce był anonimowy, ale nie dla zawodników Białej Gwiazdy. Piłkarze Roberta Maaskanta zaledwie kilka miesięcy przed losowaniem rozegrali sparing z mistrzem Bułgarii. I bynajmniej nie był to spacerek. – Mieliśmy pewne obawy. W trakcie meczu grali z nami naprawdę dobry futbol i wiedzieliśmy, że czeka nas trudna przeprawa – opowiadał w "Przeglądzie Sportowym" Cezary Wilk, który grał w pomocy Wisły w latach 2010-2013. Już sam dojazd na pierwszy mecz w Bułgarii był niełatwym wyzwaniem. – Kontrola na granicy była bardzo długa. A w trakcie jazdy zatrzymano nas minimum pięć razy. Zaczynałem się zastanawiać, czy to się nie dzieje nieprzypadkowo – wspomina Robert Maaaskant w rozmowie z "Przeglądem Sportowym". Drużyna Liteksu postawiła u siebie bardzo trudne warunki. Mimo to Wiślacy wyszli zwycięsko z tego pojedynku (2:1). Brami dla krakowskiej drużyny strzelali Maor Melikson i Michael Lamey. Rewanż na własnym stadionie przebiegł już pod dyktando Białej Gwiazdy. Najpierw Maor Melikson strzelił jednego gola, a później dołożył drugą bramkę z rzutu karnego. Kontaktowe trafienie gości dało im już tylko iluzoryczne szanse na awans. Bułgarski zespół dobił w 84. minucie Cezary Wilk, dobijając strzał Cwetana Genkowa. Kluczowy moment Przed Wisłą był decydujący dwumecz o awans do Ligi Mistrzów. Rywalem krakowskiego klubu był APOEL Nikozja. 7 sierpnia 2011 r. w Krakowie odbyło się pierwsze starcie obu drużyn. Zawodnicy cypryjskiego klubu pokazywali na boisku jakość, ale Biała Gwiazda odpowiednio się broniła i starała się napędzać własne ataki na połowie rywala. Wszystko szło po myśli trenera Roberta Maaskanta. – Zawodnicy świetnie zrealizowali nasze założenia. Dobrze funkcjonowały między innymi skrzydła, na których grali Andraż Kirm oraz Patryk Małecki – opowiadał "Przeglądowi Sportowemu" holenderski szkoleniowiec. Lewandowski przez wiele lat grał w Ukrainie. Nam opowiada, co słyszy od znajomych. "Niektórzy są naprawdę przerażeni" To właśnie drugi zawodnik z tego duetu uciekł defensywie APOEL-u w 71. minucie. "Mały" minął rywala na prawym skrzydle, ściął do środka i mocnym uderzeniem pod samą poprzeczkę doprowadził 23 tys. ludzi zgromadzonych na stadionie w stan ekstazy. Sam w szaleńczym biegu zdjął koszulkę i odsłonił biały podkoszulek z podobizną Jana Pawła II. Cypryjczycy później nie byli w stanie już odpowiedzieć na trafienie Wisły. Wiślacy mieli przed rewanżem zaliczkę i drzwi do piłkarskiego raju były już delikatnie uchylone. Rewanż w Nikozji jednak był dla zawodników Maaskanta zdecydowanie trudniejszy. – Dużo biegania za piłką i mało kontrolowania gry – opisuje wymownie Wilk to, jak wyglądał początek meczu z perspektywy boiska. Biała Gwiazda była zdecydowanie gorzej dysponowana niż w pierwszym starciu z APOEL-em. Jednak do 29. minuty Wiślacy wciąż utrzymywali czyste konto. Wtedy po rzucie rożnym dla gospodarzy pilnujący krótkiego rogu bramki Małecki pozwolił futbolówce otrzeć się o słupek. Ta następnie zaczęła "tańczyć" na linii bramkowej. Golkiper Siergiej Pareiko rzucił się, by uratować sytuację, ale zrobił to tak niefortunnie, że sam wbił ją do własnej bramki. Do przerwy na tablicy wyników widniał wynik 0:1 i cały dwumecz zaczynał się od nowa. Po przerwie obraz gry się nie zmienił. Cały czas to gospodarze mieli optyczną przewagę i zawodnikom Białej Gwiazdy trudno było przejąć kontrolę nad spotkaniem. Gdy w 54. minucie napastnik APOEL-u Ailton skutecznie zamknął dośrodkowanie z prawego skrzydła, sytuacja Wiślaków stała się dramatyczna. Zaskakujące spotkanie Czesława Michniewicza. Nikt się tego nie spodziewał W 71. minucie wprowadzony z ławki skrzydłowy Wisły Ivica Iliew posłał piękne techniczne podanie w pole karne. Tam odnalazł się Cezary Wilk, który bez zastanowienia uderzył z pierwszej piłki. Futbolówka minęła golkipera gospodarzy i zatrzepotała w siatce. Bramy do Ligi Mistrzów ponownie otwarły się przed zawodnikami Wisły, ponieważ taki rezultat dawał im awans do fazy grupowej. W końcówce spotkania w Nikozji nastąpiła jednak kaskada nieszczęść. – Źle rozegraliśmy ostatnie minuty meczu. Dodatkowo mieliśmy trochę pecha, bo z kontuzją kostki zszedł z boiska stoper Kew Jaliens – opowiada Maaskant. Oblężenie bramki Wisły trwało, a kolejne upływające sekundy przybliżały krakowski klub do osiągnięcia celu. Cały plan załamał się w 86. minucie, gdy po akcji lewym skrzydłem Ailton zręcznie odwrócił się z futbolówką w polu karnym, uderzył nad ziemią, a piłka po odbiciu od Pareiki wylądowała w bramce. Biała Gwiazda nie była już w stanie odpowiedzieć na to trafienie. Bramy Ligi Mistrzów zamknęły się na cztery spusty. Wiśle pozostała Liga Europy. Wisła Kraków w "pucharze pocieszenia" i zwolnienia Zespół rozpoczął rywalizację w niej od domowej porażki 1:3 z duńskim Odense. Później w drugim meczu na wyjeździe z holenderskim Twente Enschede zawodnicy Białej Gwiazdy ulegli rywalom 1:4. Ale zła karta chwilowo się odwróciła. 20 października Wisła pokonała u siebie Fulham Londyn 1:0. Zwycięskiego gola dla Białej Gwiazdy zdobył Dudu Biton. Były piłkarz Wisły Cezary Wilk oceniał, że ta wygrana była tym bardziej cenna, bo jego zdaniem w ciągu całej rywalizacji w fazie grupowej to Fulham prezentowała najlepszy futbol. – Anglicy pokazywali nam, co znaczy gra na dobrym europejskim poziomie – mówi ówczesny zawodnik Białej Gwiazdy. Kibice zobaczą walkę Polaków o miejsce na mundialu? Jest stanowisko PZPN Londyńczycy udowodnili to zresztą w czwartej serii gier, gdy pokonali u siebie Wisłę 4:1. Szanse na awans do dalszej rundy stały się iluzoryczne, a trzy dni później pracę stracił Robert Maaskant. – Wciąż żałuję tego zwolnienia – przyznaje Holender. Czas w Krakowie był dla niego wyjątkowym momentem w życiu. W trakcie pracy w Wiśle wziął ślub ze swoją partnerką, a także został po raz drugi ojcem. I swojemu nowonarodzonemu synowi dał na imię Kaziu. – To polskie imię. Pamiętam, że przy rejestracji w urzędzie powiedziałem, że to holenderskie, aby móc wpisać "Kaziu" zamiast "Kazimierz" w dokumentach. Na to, że otrzymał je mój syn, złożyło się kilka rzeczy. Po pierwsze historia Polski i osoba Kazimierza Wielkiego, który panował w Polsce w czasach, gdy stolicą kraju był właśnie Kraków. A oprócz tego wpływ miał mój asystent Kazimierz Moskal – mówi Maaskant. Gdy Holender został zwolniony, to właśnie Moskal przejął po nim drużynę w roli pierwszego trenera. I stało się coś niesamowitego. Najpierw Biała Gwiazda pokonała na wyjeździe Odense 2:1. W ostatniej serii gier Wisła musiała wygrać z Twente Enschede i liczyć na to, że Fulham zgubi u siebie punkty z Duńczykami. Pierwsze zadanie udało się wykonać, Biała Gwiazda pokonała holenderski zespół 2:1 i czekała na murawie na wieści z Londynu. W stolicy Anglii Fulham do 92. minuty prowadziło 2:1 i wydawało się, że londyńczycy nie wypuszczą już prowadzenia z rąk. Tymczasem niespodziewanie napastnik Odense Baye Djiby Fall umieścił futbolówce w bramce i stadion przy Reymonta zaczął unosić się w ekstazie. Michał Stańczyk / Cyfrasport Wisła awansowała do 1/16 finału LE, gdzie zmierzyła się ze Standardem Liege. - Gra w Lidze Europy to dla mnie wciąż było coś fantastycznego. Mecze co trzy dni i ciągła gra i bycie w podróży. Nawet gdy coś nie wychodziło, to wiedziałeś, że za kilkadziesiąt godzin masz przed sobą kolejne spotkanie i możesz się poprawić. To mi szalenie odpowiadało. Chciałem, żeby każdy sezon tak wyglądał. Jednak nie udało mi się później ponownie dojść na ten szczebel – opowiada Wilk. Biała Gwiazda w kolejnej rundzie Ligi Europy trafia na belgijski Standard Liege. Krakowska drużyna rozpoczęła rywalizację od meczu u siebie, który rozpoczął się fatalnie dla Wisły. W 26. minucie Michał Czekaj obejrzał czerwoną kartkę za faul w szesnastce, gdy ratował zespół po błędzie Gervasio Nuneza. Rywal pewnie wykorzystał jedenastkę i Standard mógł spokojnie bronić wywalczonej przewagi. W 88. minucie Wisła dopięła swego i Cwetan Genkow wyrównał po dośrodkowaniu z rzutu wolnego. Przed rewanżem w Belgii sprawa awansu była dalej otwarta. Jednak w Liege zabrakło argumentów Białej Gwieździe. Wiślacy na stadionie rywala nie byli w stanie poważnie zagrozić bramce Bolata. Tak naprawdę stworzyli sobie tylko jedną groźną sytuację: w 78. minucie, po rajdzie prawym skrzydłem Meliksona i wycofaniu piłki na dwunasty metr, fatalnie skiksował Andraż Kirm. Zadanie utrudniła Wiślakom czerwona kartka dla Gervasio Nuneza w 62. minucie. W Belgii ostatecznie padł remis 0:0. Jednak z powodu zasady bramek na wyjeździe to piłkarze z Krakowa pożegnali się z rozgrywkami. To ostatnie dotychczas mecze Białej Gwiazdy w europejskich pucharach. Michał Stańczyk / Cyfrasport Wisła walczyła z drużyną z Belgii, ale nie zdołała odwrócić losów dwumeczu. Wisła i finansowe konsekwencje Klub przelicytował, a jednoczesne problemy firmy Bogusława Cupiała, Tele-Foniki, spowodowały, że piłkarze wraz z upływem miesięcy przestali dostawać pensje. –Nadszedł moment, w którym trzeba było powiedzieć "dość" i nie pozwolić na pewne rzeczy – przyznaje Wilk, który w 2013 r. rozwiązał umowę z winy klubu. Wszyscy wiedzieli, że Wisła miała swoje problemy. – Pytanie było następujące: czy dany zawodnik zgadza się, by firmować swoim nazwiskiem takie prowadzenie klubu i czy zgadza się, by przenosić zaległości na kolejny sezon. A później na kolejny. I tak w kółko. Wszystko się kumulowało. A ja uznałem, że nie zgadza się to z moim rozumieniem futbolu – mówi Wilk. Jednocześnie zespół zaczynał notować sportowy regres. Biała Gwiazda wciąż kończyła rozgrywki z górnej części tabeli, ale rywalizacja z topowymi ekipami w kraju zaczynała się oddalać. – Drużyna wyglądała gorzej personalnie. Nie stanowiliśmy monolitu. Mniej stabilna sytuacja finansowa spowodowała, że drużyna złożona z wielu obcokrajowców była bardziej skłonna do zerwania współpracy z władzami klubu – opowiada Wilk. I z perspektywy czasu trzeba przyznać, że ogromne kary dla klubu za niewypłacone pensje zagranicznym piłkarzom i kolejne przegrywane sprawy sądowe z byłymi zawodnikami powiekszały dziurę w budżecie Białej Gwiazdy. Michał Stańczyk / Cyfrasport Późniejsze finansowe problemy spowodowały, że spotkanie w Liege to ostatni dotychczas mecz Wisły w europejskich pucharach. Jak podkreśla sam Wilk, osoby zarządzające klubem starały się w międzyczasie załagodzić sytuację. – Rozmowy się oczywiście odbywały. To byli dorośli ludzie. Wśród szefów Wisły nie było oszołomów. Wszyscy byli poważnymi, racjonalnymi osobami, którzy potrafili spojrzeć w oczy, starali się tłumaczyć różne zawiłości i wyjaśniać, jak zamierzają znaleźć wyjście z tej sytuacji – opowiada były pomocnik. W roli przedstawiciela władz klubu najczęściej pojawiał się ówczesny prezes Jacek Bednarz. Z perspektywy czasu pracownicy Wisły nie umieją podać konkretnej daty, kiedy pieniądze przestały przychodzić na czas. Zaległości początkowo były małe, ale z czasem się powiększały. Ówczesny rzecznik klubu Adrian Ochalik przyznawał w rozmowie z "Przeglądem Sportowym", że w jego przypadku najdłuższy okres bez otrzymania pensji wynosi siedem miesięcy. – To dla mnie bardzo trudna sprawa. Gdy ma się kredyt, to jeszcze kwartał można wytrzymać. Ale nie ponad pół roku. Żona mogła mi już powoli zwracać uwagę, że co prawda fajnie się bawię w pracy, ale gdzie są środki na funkcjonowanie naszej rodziny? Pożyczałem fundusze od mamy i sytuacja była mocno niekomfortowa. Jednak wytrzymaliśmy – wspomina Ochalik. Konflikt z SKWK brzemienny w skutkach Jakby kłopotów było mało, w pewnym momencie pojawia się trzecia trudność, która okazała się długofalowo najbardziej brzemienna w skutkach. Konflikt ze Stowarzyszeniem Kibiców Wisły Kraków. Wszystko rozpoczęło się od zwiększenia kar za różne sytuacje, do których dochodziło w trakcie meczów w sektorze najbardziej zagorzałych fanów Białej Gwiazdy. Dodatkowo Bednarz nie chciał się zgodzić na odprowadzanie złotówki od każdego biletu na cele Stowarzyszenia Kibiców Wisły Kraków. Działacze ugrupowań kibicowskich zarzucały mu także dużo obietnic bez pokrycia, gdy w mediach mówił o tym, że sytuacja klubu zaraz się poprawi, a zespół nawet będzie w stanie jeszcze ponownie rywalizować o Ligę Mistrzów. Gdy rozpoczynał się protest stowarzyszenia i bojkot meczów Wisły w wykonaniu członków SKWK (co miało doprowadzić do znaczącego zmniejszenia przychodów klubu), to jednym z żądań wysuniętych przez włodarzy ugrupowań kibicowskich było usunięcie Ochalika za stanowiska rzecznika. Wówczas stanowcze weto postawił Jacek Bednarz. – Wsparcie takiego gościa obok jak Jacek dawało cień nadziei, że uda się nie doprowadzić do tej sytuacji, do której doszło kilka lat później – przyznaje Ochalik. Do chwilowego wstrzymania całego procesu ingerencji grup kibicowskich w funkcjonowanie klubu było dość blisko. Bojkot ciągnął się coraz dłużej. Na stadion nie przychodziło zbyt wielu kibiców, ale duża część szefostwa klubu dalej chciała walczyć o niezależność, mimo zmniejszonych przychodów. Część osób z otoczenia Wisły wskazuje, że gdyby nie samodzielna interwencja działacza Ludwika Miętty-Mikołajewicza, który "zlitował się" nad grupami kibicowskimi tuż przed meczem z Legią i pomógł im doprowadzić do spełnienia ich próśb, to być może udałoby się zapełnić stadion innymi osobami i pokazać wszystkim, że otoczenie klubu było całkowicie bezpieczne. Tak się jednak nie stało. Bojkot został wstrzymany, Jacek Bednarz pożegnał się z posadą, jego następcą został tymczasowo właśnie Miętta-Mikołajewicz, a na trybunach w trakcie meczu z Legią zasiadł komplet widowni. Całe zamieszanie stanowiło preludium do tego, co wydarzyło się w krakowskim klubie kilka lat później, gdy grupy pseudokibiców przejęły całkowitą kontrolę nad wydarzeniami w Wiśle. Krzysztof Pulak W tekście wykorzystano fragmenty reportażu tego samego autora "Upadek Ikara w Nikozji", który został opublikowany w Onecie i Przeglądzie Sportowym r. /3 Michał Stańczyk / Cyfrasport Wisła Kraków 10 lat temu rozegrała ostatni dotychczas mecz w europejskich pucharach. /3 Michał Stańczyk / Cyfrasport Biała Gwiazda przegrała dwumecz z Standardem Liege w 1/16 finału Ligi Europy. /3 Michał Stańczyk / Cyfrasport Późniejsze problemy finansowe i złe zarządzanie spowodował, że Biała Gwiazda od tamtej pory nie pojawiła się w europejskich rozgrywkach, mimo że w pierwszej dekadzie XXI. w. była hegemonem na polskich boiskach. Masz ciekawy temat? Napisz do nas list! Chcesz, żebyśmy opisali Twoją historię albo zajęli się jakimś problemem? Masz ciekawy temat? Napisz do nas! Listy od czytelników już wielokrotnie nas zainspirowały, a na ich podstawie powstały liczne teksty. Wiele listów publikujemy w całości. Wszystkie historie znajdziecie tutaj. Napisz list do redakcji: List do redakcji Podziel się tym artykułem:
Dominika Kaszuba: Utwór "Ta ostatnia niedziela" i ostatnia scena z filmu "Chrzest" sprawiły, że przyszedł mi na myśl jeden z filmów Andrzeja Wajdy. Czy chciałeś nakręcić współczesny "Popiół i diament"? Marcin Wrona: A! (śmiech) Nie, nie myślałem o tym. Ale przy moim poprzednim filmie, "Moja krew", gdy go pokazałem Andrzejowi Wajdzie powiedział, że takie powinno być zakończenie. Żeby bohater wylądował na jakimś śmietniku, pozostałym po Stadionie Dziesięciolecia. Tym razem w ogóle nie miałem takiego skojarzenia. Skojarzenie pojawiło mi się natomiast z innym filmem, ze "Spaleni słońcem" [Nikity Michałkowa]. Uświadomiłem sobie, że tam też jest bohater, który ucieka od własnej przeszłości do raju, który sobie stworzył. Ta przeszłość jakby się o niego upomina, w sposób nieunikniony zabiera mu też to, co kocha. Natomiast scena, o której mówisz, bardziej chodziło mi o odniesienie do mitu Kaina i Abla. No i jest to też scena, która zamyka, spina klamrą początek. Znów pojawia się woda, element związany z rytuałem. Scena stanowi również rodzaj pożegnania i zastępowania, wchodzenia w rolę. Chrzest nabiera tutaj wieloznaczności, ponieważ Janek przekształca się w zupełnie nowego człowieka. I czy jest to przekształcenie się w dobrego, czy w złego, chciałem, żeby widzowie sami to dostrzegli. Jedna i druga opcja są równie umotywowane i w zależności, kto jest jakim człowiekiem, tak to odbierze. Na tym zależało mi najbardziej. Kadr z filmu "Chrzest" W czasie przygotowań do realizacji filmu rozmawiałeś z więźniami. Czy oni pragną po wyjściu na wolność stworzyć sobie podobny do filmowego raj na ziemi? Diagnoza jest tu pesymistyczna. Gdy z nimi rozmawiałem, każdy mówił, że chce wyjść, natomiast więzienie jednak strasznie deprawuje i recydywa trafia tam na podatny grunt. Ci którzy wyszli, wracają przecież do więzienia. Są oczywiście tacy, którzy podejmują próby ucieczki od tego losu. Rozmawiałem z kilkoma, zwłaszcza z Igorem (który wziął scenariusz i go przerobił po swojemu, i dużo rzeczy z tego wykorzystałem w filmie). Teraz siedzi już trzeci raz, za zabójstwo. Igor rozpoczął pracę w podobnej firmie, jaką pokazuję w filmie. Kiedy właściciel zorientował się, że Igor miał epizody kryminalne, zaczął traktować go jak człowieka niższej kategorii i oszukiwać na pieniądze. Gdy lądujesz w więzieniu, to jest jednak równia pochyła. Ścierasz się ze złem, które działa destrukcyjnie na człowieka. No i jest też sumienie, które obciąża, nie daje spokoju. Tak jak u Janka, gdy zobaczył tortury. Wszyscy, z którymi rozmawiałem mówili, że mieli lub widzieli dokładnie takie reakcje. Opowiadali w jaki sposób odreagowują, że to się wiąże z próbą zachowania resztek człowieczeństwa. Ale nie ma drogi powrotnej i dlatego film spełni być może taką funkcję, że ktoś się zastanowi nad swoim życiowym wyborem. "Chrzest": oglądaj materiały wideo! Wspomniałeś o scenie tortur. Co myślisz o wpływie przemocy ukazanej w filmach na wzrost zachowań agresywnych w realnym życiu? Ważne jest, jaka intencja przyświeca reżyserowi, który tę przemoc pokazuje. Oczywiście zło jest bardzo filmowe. Polański całe życie eksploruje temat przemocy. Ważne, co z tego wynika. Czemu to służy. Jeżeli film zwiera tak zwaną "złą energię", czyli za intencjami reżysera stoi tylko to, że lubi on pokazywać zło, jestem przeciwny. Natomiast jeśli ukazujemy przemoc jako efekt złego wyboru człowieka i ukazujemy historię, która się wydarzyła, to może zadziałać jak hamulec. Wtedy oczywiście jestem za tym. Myślę też, że ważna jest forma. Przemocy jest teraz wszędzie strasznie dużo. Ludzie pozbywają się telewizorów, dlatego że włączamy telewizję i tu ktoś spadł, tam ktoś strzelał. Myślę, że nasze, twórców zadanie polega na tym, by nie kopiować tego, co jest w telewizji, tylko wydobywać znaczenie psychologiczne, ukazywać w jaki sposób ta przemoc oddziałuje na człowieka. Są takie filmy, które generalnie wstrzeliwują się w moment, stanowią komentarz do medialności przemocy w świecie. Film "Urodzeni mordercy" [Olivera Stone’a] pokazuje bohaterów, których bardzo lubimy, ale są mordercami. Generalnie oznacza to, że mordercy są teraz wszędzie w mediach, stają się popularni, są gwiazdami, a to jakaś bzdura. Jest taki drugi film, Michaela Haneke "Funny Games", który też dotyczy przemocy i w krzywym zwierciadłem pokazuje, w jaki sposób media lansują przemoc. Wydaje mi się, że takie filmy, właściwie odebrane, są odpowiednim komentarzem do tego, co się dzieje na świecie w kontekście przemocy. Jesteś też filmoznawcą, czy to nie przeszkadza Ci w pracy filmowca? Przeszkadza mi (śmiech). Ta rozmowa odnosi się też do mojej wiedzy filmoznawczej. Kino generalnie opowiada historie. W filmie trzeba się poddać tej historii. Oczywiście pracując nad scenariuszem, uruchamiam różnego rodzaju pola skojarzeniowe, ale, tak naprawdę, trzeba w pewnym momencie instynktownie wyczuć z jaką historią ma się do czynienia. Jeżeli to się uruchomi, wówczas zapomina się, że jest się filmoznawcą. Gdyby cały czas myśleć o tym, że taki film to już zrobił ktoś w Ameryce, a tutaj jakiś krytyk pewnie napisze to, a temu coś się nie spodoba... Nie wolno o tym myśleć! Foto: Onet Tomasz Schuchardt w filmie "Chrzest" No właśnie! Wiesz przecież, w jaki sposób pisze się recenzje i teksty krytyczne. Czy dzięki temu zachowujesz większy dystans do tekstów na temat własnej pracy niż reżyserzy, którzy nie mają takiego przygotowania? Tak, jestem względem niektórych osób lepiej wyedukowany. Wydałem nawet książkę, zbiór esejów. Generalnie odnoszę wrażenie, że gdy po studiach filmoznawczych poszedłem do szkoły filmowej, zobaczyłem, że język filmowy jest zupełnie czymś innym. Chodzi mi o to, że krytycy nie potrafią właściwie odczytać języka, który jest użyty w danym filmie. To wynika z różnych rzeczy. Najczęstszym błędem w patrzeniu na kino jest odczytywanie go poprzez własny pryzmat. To, co mówiłem też o robieniu filmów - należy wyczuć, z jakim filmem ma się do czynienia i podążać za nim. I patrzeć na każdy z osobna. Ktoś jest zwolennikiem np. psychoanalizy, ktoś inny zwolennikiem behawioryzmu, ktoś - kognitywizmu, inny - postmodernizmu i wszędzie widzi kody postmodernistyczne. Czasem napotka opór, bo jeżeli będzie patrzeć na współczesną twórczość Tarantino postmodernistycznie, to straci przyjemność oglądania filmu, który jest po prostu śmieszny. Poza tym, jeżeli ktoś taki nie dostrzeże kodów postmodernistycznych w nowym tytule i uważa, że to jest złe, to dla mnie absurd! Zwykłe przylepianie się do teorii. Ktoś inny jest pacyfistą i dlatego nie pójdzie na film wojenny. Ja tego nie kupuję. Przecież są pacyfistyczne filmy wojenne. Dlatego mam do tego dystans. Ale gdy ktoś napisze o mojej pracy coś złego, to oczywiście czytam i myślę o tym. Nie można zamykać się w klatce własnego wrażenia o sobie samym. A w czasie rozmowy z dziennikarzami też wiele zyskuję, bo zadaję sobie potem pytania i szukam na nie odpowiedzi. Dobrze, że te rozmowy są i po to są też filmy, żeby o nich rozmawiać. Natomiast studia filmoznawcze dały mi rodzaj dystansu. A dlaczego tym razem nie brałeś udziału w procesie pisania scenariusza? Dlatego, że w czasie gdy powstawał, pracowałem nad swoim pierwszym filmem (śmiech). Natomiast mój udział reżyserski był duży, wiele rzeczy w scenariuszu zmieniłem, choć podobał mi się od początku. Po przeczytaniu go odniosłem wrażenie, że mam do czynienia z historią, która jest oparta gatunkowo. Odebrałem go też jako historię umieszczoną w świecie, ale z ogromnym przesłaniem, tematem poświęcenia i ofiary. To moje wrażenie i z tego mojego wrażenia chciałem zrobić film. Wprowadziłem np. motyw siedmiu dni. Początek i koniec też zostały zmienione pod wpływem rozmów i dokumentalnego charakteru przygotowań. Nie robię filmów dokumentalnych, ale pracuję jak dokumentalista w czasie przygotowań. Zderzam rzeczywistość aktorów z prawdziwymi postaciami, które przeżyły podobne historie. Czuję się więc udziałowcem tej całej historii, a to, że akurat nie brałem udziału w samym procesie pisania, nie ma żadnego znaczenia, bo i tak reżyser nadaje ostateczny kształt. Jednym z autorów scenariusza jest natomiast Grażyna Trela, z którą pracowałeś również przy "Mojej krwi", a wcześniej w Teatrze TV. Jak doszło do waszego spotkania? Z Grażyną spotkałem się już w szkole w Katowicach. Była wolnym słuchaczem, chyba na roku wyżej. Zrobiłem na studiach film "Człowiek magnes", który bardzo się jej spodobał. Zaczęliśmy rozmawiać o wspólnym projekcie. I napisaliśmy tekst sztuki teatralnej, która została potem zrobiona dla Teatru TV. Pracowaliśmy razem jeszcze dwukrotnie. Grażyna jest bardzo konkretna. Zwarta. Z dużym nerwem. Poza tym zależało mi na elemencie kobiecości, żeby ktoś patrzył na moje historie z perspektywy drugiej płci. Nie chciałem, by film był zbyt hermetyczny. Ponadto Grażyna jest wielką aktorką, w latach 90. była gwiazdą i ma dobre wyczucie dialogu. Często odgrywała mi fragmenty scen, co bardzo pomagało mi zrozumieć, w jakim kierunku muszę podążać, jaki trop podjąć. Mieć takiego partnera na pokładzie, w swojej załodze, to jest duża przyjemność. A z jej strony duża pomoc. Foto: Onet Tomasz Schuchardt w filmie "Chrzest" Twoim stałym współpracownikiem jest też autor zdjęć Paweł Flis. Z Pawłem znamy się ze szkoły. Już na pierwszym roku zaczęliśmy razem robić ćwiczenia. On jest trochę moim przeciwieństwem. Jest takim mega spokojnym, bardzo rodzinnym facetem. Bardzo cenię ten jego rodzaj skupienia. Kiedy wchodzę na plan też lubię ciszę, spokój. Wchodzę w rodzaj, może nie medytacji, ale transu; taki rodzaj skupienia. Z Pawłem... my już praktycznie ze sobą nie rozmawiamy, tak dobrze się rozumiemy. Poza tym on jest też bardzo dobrym szwenkierem. Nie lubię operatorów, którzy kręcą swój film. Robimy film razem. Paweł wie, że jak aktor nie pociągnie, to nawet jeśli będą ładne zdjęcia czy ładne światło, to nie ma żadnego znaczenia. Wielokrotnie bywały takie sytuacje, że mówiłem "wiem, że nie skończyłeś jeszcze ustawiać światła, ale bierz kamerę i kręcimy, bo to za chwile zniknie i wtedy nawet jeśli wszystko będzie dobrze oświetlone, to już nie będzie tej sytuacji". Gdy pracuję z aktorami, żałuję czasem, że w trakcie prób nie są przebrani w kostiumy, że nie mam kamery, bo wydarzają się rzeczy, które są potem trudne do odtworzenia. Później na planie staram się więc dodawać nowy element, by stworzyć sytuację, która jest wyjątkowa, bo zdarza się właśnie teraz. Nie jest to sytuacja, w której aktorzy przychodzą jak do teatru i grają po raz sto pięćdziesiąty "Romea i Julię". To ma być dobrze przygotowane, ale jednak świeże. Tak, aby aktorzy odkrywali, przekraczali swoje możliwości. Paweł jest na to wyczulony. Opowiada o tym, a nie robi film wyłącznie z pięknymi zdjęciami. Jak się w takim razie czuje reżyser, gdy obaj jego aktorzy dostają nagrodę na festiwalu w Gdyni? W ogóle pierwszy raz w życiu widziałem taką sytuację, żeby dwaj aktorzy dostali nagrodę za główną rolę w jednym filmie. Natomiast uważam, że to bardzo fajnie, tym bardziej, że cała historia została tak zapisana w scenariuszu - jeden zastępuje drugiego. Nie wiadomo, który jest lepszy, który dojrzalszy. Choć dojrzalszy to może tak. To, co zagrali, to prawdziwa przyjaźń. Stworzyli tak mocny, tak nierozerwalny układ, że ciężko mi powiedzieć, który zagrał lepiej. Nawiązali relację i wprowadzali różnego rodzaju koloryt do scen. Jeden bez drugiego w ogóle by nie zagrał. Super, że zostali docenieni. Dla Wojtka [Zielińskiego] na pewno, ale też Tomek [Schuchardt], dla którego był to pierwszy film. Od razu wskoczył na półkę obok największych polskich aktorów. To świadczy o ich wielkim talencie, naszej wspólnej pracy i o tym, że się udało. W wywiadach wspominałeś, że "Chrzest" jest drugą częścią planowanej trylogii? Chciałbym. W "Chrzcie" jest widoczne nawiązanie do jednego z wątków w moim poprzednim filmie. Chciałbym to jeszcze raz wykorzystać. Tym bardziej, że - moje zboczenie filmoznawcze (śmiech) - to moja fascynacja możliwościami dramaturgicznymi. W tym roku obroniłem zresztą doktorat z dramaturgii. Istnieje wiele mitów, które z każdym nowym pokoleniem ludzie odkrywają na nowo. To by było ciekawe: nie szukać nowej historii, tylko wykorzystując dany motyw, zrobić z tego zupełnie inny film. To mnie pociąga. Chciałbym, żeby bohaterką była kobieta. I nie dlatego, że ktoś mi zarzuca, że robię takie męskie kino, zrobiłem przecież dwa spektakle Teatru TV z kobiecymi bohaterkami, tylko wydaje mi się, że to bardzo fajna sprawa. Foto: Onet Tomasz Schuchardt w filmie "Chrzest" W takim razie o kim będzie trzecia opowieść, jeśli "Moja krew" była historią Pięknej i Bestii, a "Chrzest" - Kaina i Abla? Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem, aż tak głęboko, natomiast myślę, że to będzie raczej film o dwóch kobietach, które żyją w jednej osobie. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Ale broń Boże nie będzie to o schizofrenii! (Śmiech) Znajdzie się w nim miejsce dla Roberta De Niro, który kilka lat temu, w czasie waszego spotkanie na Tribeca Film Festival powiedział ci, że mógłby rozważyć propozycję zagrania w filmie młodego, polskiego reżysera? No to jest takie marzenie, ale samo zatrudnienie Roberta, dlatego że jest Robertem De Niro, nie jest najważniejsze. Ważne jest, żeby miał rolę, która będzie do niego pasować. Ale też taką rolę, z którą zmierzyłby się po raz pierwszy, choć on tyle już zagrał. Odkrywanie nowych rzeczy, nowych wizerunków aktora jest tym, co mnie ciekawi. Sprawdziło się to w przypadku Adama Woronowicza, "Popiełuszki", który zagrał bandytę. Dziękuję za rozmowę. Rozmowa odbyła się w krakowskim Kinie Pod Baranami
KRYTERIA OCENY STANU - prosimy o zapoznanie się z nim przed dokonaniem zakupu: bardzo dobry : książki z niezauważalnymi lub minimalnymi śladami użytkowania, takimi jak drobne przybrudzenia krawędzi kartek, drobne zagięcia rogów czy obtarcia okładki/obwoulty, ewentualnie z delikatnymi oznakami upływu czasu, np. lekko pożółkłymi krawędziami kartek. dobry : książki noszące normalne ślady użytkowania, takie jak przybrudzenia krawędzi kartek wynikające z kartkowania podczas czytania, niewielkie przybrudzenia stron, zagięcia rogów kartek, uszkodzenia okładki lub obwoluty itp., a także nieraz znaczne oznaki upływu czasu. Pomimo użytkownia i upływu czasu – w dobrym stanie technicznym i bez większych uszkodzeń. dostateczny : książki mocno sfatygowane przez poprzednich użytkowników i/lub upływ czasu. ZAWSZE INFORMUJEMY O : popisaniach poprzednich właścicieli itp. Wpisach własnościowych, pieczątkach bibliotecznych, zaznaczeniach tekstu itp., jak również fizycznych defektach typu pęknięcia bloku książki, szczeliny między kartkami, rozdarcia wyklejki okładki, pofałdowania kartek, plamy, przebarwienia itp. Jeśli więc w opisie stanu nie ma o nich informacji oznacza to, że się takowych nie dopatrzyliśmy – jeśli masz wątpliwości napisz do nas – chętnie udzielimy dodatkowych informacji :)
ostatni którzy wyszli z raju